Zamieszczony artykuł pochodzi z 36 numeru kwartalnika historycznego "KARTA" z niewielkimi zmianami dokonanymi przez prowadzącego stronę.

http://www.karta.org.pl.

Prawa autorskie do fotografii od 2 do 15, które są na tej stronie należą do Herder Institut w Marburgu (RFN).
Prawa autorskie do tekstu i pozostałych fotografii należą do Ośrodka "KARTA".
Artykuł został umieszczony za zgodą redakcji kwartalnika "Karta".


[Część pierwsza: Lata 1900-1939]  
[Część druga: II Wojna Światowa: 1939-1945]   
[Część trzecia: okres powojenny: 1945-1950]   



36 numer "Karty":

Polacy-Niemcy. Wokół Wilczych Błot"

Część pierwsza: lata 1900-1939



    Jak ma się staw przy dworze w Wilczych Błotach do historii Polski, Niemiec, stosunków między Polakami a Niemcami? Jak w ogóle mają się lokalne zakątki do historii powszechnej? Ani Wilcze Błota, ani ich otoczenie nie wpłynęły na bieg zdarzeń w XX wieku; były jednak miejscem, przez które można odczytać ojczyznę. I niemiecką, i polską, i... wspólną.

    Cały ten teren - obecna gmina Stara Kiszewa (na południe od Kościerzyny), fragment „korytarza” polskiego w Dwudziestoleciu - jest szczególnym miejscem granicznym. Nie tylko jako rejon zmieniającego się panowania niemieckiego i polskiego, zmiennych odsłon stosunków polsko-niemieckich, ale też pas wspólny Kaszub i Kociewia, na styku z Borami Tucholskimi. Malowniczy, jak całe Kaszuby, ale mający własną specyfikę. Dzisiaj Wilcze Błota to tylko niewielka wieś, z nielicznymi śladami dalekiej przeszłości; dwór podupadł, park, który rozciągał się wokół stawu - nie istnieje. Ale spośród kilkunastu wsi tej gminy (a także dalszego otoczenia) Wilcze Błota wyróżniają się czymś niezwykłym: swym ocalonym obrazem sprzed stu lat. Zawdzięczają to Alexandrowi Treichelowi, niemieckiemu właścicielowi majątku, który w ostatnich latach życia (zm. 1901) postanowił stworzyć fotograficzny portret swego otoczenia: głównie Wilczych Błot, ale też Starych i Nowych Polaszek, Starej Kiszewy...

    Od tych zdjęć się zaczęło. Poruszeni ich plastycznością, postanowiliśmy poznać dalsze losy pokazanych miejsc, wyruszyć ich śladem.


      Tekst ten powstał dzięki udziałowi wielu osób -począwszy od Andrzeja Kolińskiego w Duessldorfie, a potem całej jego rodziny - w Nowych Polaszkach i Olpuchu, poprzez dziesiątki osób i instytucji związanych z gminą Stara Kiszewa. Przywołujemy tu teksty z epoki, a także wypowiedzi dawnych i dzisiejszych mieszkańców gminy, pamiętających pierwsza połowę XX weku. Ale w pracę nad tym zapisem zaangażowali się przedstawiciele różnych pokoleń, odbywając wraz z nami przeszłość miejsc, w których żyją.
      Fotografie do strony 15 pochodzą z kolekcji Alexandra Treichela. Pozostałe zdjęcia, których źródła nie podajemy, zostały znalezione w różnych archiwach domowych - dzięki pomocy osób, które przedstawiamy na końcu tekstu. (Red.)


Rok 1900

Anna Treichel o swoim ojcu, Alexandrze:

Po kolacji zwykł iść z innymi domownikami do granicy, tzn. wzdłuż drogi wiodącej równolegle do naszej miedzy. Prowadziła ona do Starej Kiszewy, następnej większej osady wyposażonej w pocztę, sklepy i gdzie urzędował doktor. Prowadzono ciekawe dyskusje, a przy okazji można było wyrazić najróżniejsze życzenia... Druga miedza leżała przy drodze do Nowych Polaszek, wsi z kościołem, po drugiej stronie naszego lasu. Kiedy szliśmy tam na spacer, przy kamieniu granicznym dostawałam zawsze od taty klapsa w pupę. To był starodawny niemiecki zwyczaj, służący najwidoczniej temu, aby wpoić dzieciom i spadkobiercom, gdzie dokładnie leży granica gruntów, aby jej nigdy ze szkodą dla innych nie przesuwały. [...]

Ponieważ do naszych dóbr należały również trzy jeziora, a nasi katolicy w piątki pościli, to i my dostawaliśmy tego dnia najczęściej świeża rybę i też mieliśmy post. Dzierżawcy jezior musieli oprócz opłat pieniężnych dostarczać także ryby (najczęściej szczupaki) oraz raki.

[...] Wielkim gospodarzem [ojciec] nigdy notabene nie został; tak samo, jak nie był specjalnym jeźdźcem. Zabawnie wyglądało, kiedy wskakiwał na konia, żeby objechać swoje posiadłości. Nie był też dobrym myśliwym, chociaż raz zdarzyło mu się - mimo krótkowzroczności - ustrzelić na polowaniu z nagonką (przez zupełny przypadek) pierwszego zająca i zostać w ten sposób królem polowania. Ale uczciwie czynił to, co do niego należało - był zapobiegliwym zarządcą majątku, otaczającym się kompetentnymi i oddanymi mu ludźmi, co powodowało, że majątek rozkwitał i prosperował, mogąc konkurować z każdym innym w powiecie. Kiedy akurat nie musiał zajmować się rolnictwem, oddawał się bez reszty i niezmordowanie zajęciom, które na swój sposób pochłaniały go zupełnie. W wielu dziedzinach, jak etnografia, biologia i prehistoria, związanych z badaniem i opisaniem powiatu kościerskiego, a nawet całej prowincji Prus Zachodnich, nie miał sobie równych.

[...] poprzez gromadzenie kultury ludowej sam stał się swego rodzaju ludową postacią w naszym regionie. Bo właśnie lud i etnografia należały do jego ulubionych studiów, a ludowej kulturze wydarł przecież najwięcej skarbów i przytargał do swojego biurka, tak że w całej okolicy znany był jako specyficzne zjawisko ludowe, o którego cechach, śmiesznostkach krążyły wieści szerokim echem. Dobrotliwy i ciekawski zarazem, zbierał z drogi każdego - od starych kobiecin, poprzez oczywiście każdą ładną dziewczynę, po wędrujących rzemieślników - wszystkich, których wyprzedzał, podwoził kawałek drogi swoim wozem, byleby móc trochę pogawędzić. A oni wszyscy nieśli wieść o starym Treichelu, tak jak z wioski do wioski wędruje saga czy pieśń ludowa, a nierzadko myśleli u nim, że musi być aptekarzem, bo zbiera rośliny i zwierzęta.

Wilcze Błota [l, 3]


"Koenigsberger Hatrungsche Zeitung" - pożegnanie Alexandra Treichela:

W świecie naukowym uznawany był za swoisty fenomen, oryginała, który samodzielnie wybierał sobie tematy badawcze i sam je opracowywał. Treichel nie wychodził od uczonych studiów, ale w kontaktach z ludem widział źródło swojego poznania. Stosował rozliczne metody w celu uzyskiwania materiału potrzebnego mu do badań, włączając w to szerokie kręgi osób. Nie krępowały go samotne wyprawy, podczas których rozprawiał z robotnikami i czeladnikami na wszelkie interesujące go tematy, korzystając z dialektu i specyficznego żargonu tych ludzi. Stąd też chętnie Jeździł pociągiem czwartą klasą po to. aby zaprzyjaźnić się z prostymi ludźmi i w ten sposób wysłuchać wszystkich ciekawostek i poznawać odpowiedzi na frapujące go etnograficzne pytania.

6 sierpnia 1901 [2]


Antoni Narloch (późniejszy wójt w Konarzynach, tekst pisany po II wojnie dotyczy okresu do pierwszych lat XX wieku):

Wieś Konarzyny, w powiecie Kościerzyna, położona jest na brzegu Puszczy Tucholskiej i przy granicy okręgu kaszubskiego. Kilometr na południe od Konarzyn zaczyna się Puszcza Tucholska. Na zachód i północ zaczynają się Kaszuby. [...] Pan Bóg miłym okiem spojrzał na Konarzyny, gdy ich stworzył, bo zaopatrzył ich W grzyby i ryby. Na południu lasy sosnowe udzielają zdrowego żywicznego powietrza dostarczają opału, drewna użytkowego, obfitują w różne gatunki grzybów i jagód oraz dostarczają zwierzyny. Pobliskie jeziora na północ i zachód obfitują w raki i różne gatunki ryb. [...] Ludność Konarzyn składała się mniej więcej z 2/3 Polaków, 1/3 Niemców i jednej rodziny żydowskiej. Do roku 1885 bywał zawsze Niemiec sołtysem, bo Polacy nie chcieli tego urzędu przyjmować. Po tym czasie Niemcy już do głosu nie doszli. Każdym razem został Polak wybrany, [...j Był obowiązek i przymus uczęszczania do szkoły ludowej (volksschule) przez osiem lat, od szóstego do czternastego roku życia. Ja uczęszczałem do szkoły od l kwietnia 1894 do 31 marca 1902. Główny nauczyciel nazywał się Jan Bucholc i uczył w pierwszej klasie. My uczyliśmy się czytania z niemieckiej czytanki (Lesebuch), pisania - pisalim alfabetem gotyckim i łacińskim, algebra i matematyka, rysunki, geografia, przyroda, historia, religia, katechizm i historia biblijna, chłopcy gimnastyka, a dziewczęta roboty ręczne: szycie, więzienie [robienie na drutach] pończoch, cerowanie. Ręcznych robót nauczała żona pana Bucholca.

Przed nauką zmówiliśmy pacierz po polsku i zaśpiewaliśmy po polsku pieśń kościelna. Z niemieckich książek: katechizmu, historii biblijnej, czytanki, historii uczyliśmy się na pamięć i recytowalim po niemiecku. Pan nauczycie] Bucholc zapytywał się nas po polsku, tak wyjaśniał i odpowiadał. My do pana Bucholca odzywalim się po polsku i po polsku odpowiadalim. Gdy pisalim dyktando, wtenczas dyktował nam pan Bucholc po niemiecku. Wypracowanie wyjaśnił nam po polsku, a my pisalim po niemiecku. Przy śpiewie, obok niemieckich piosenek i pieśni, uczylim się polskich pieśni kościelnych. Po lekcjach była modlitwa po polsku i pieśń. Pomimo przymusu nauczania tylko po niemiecku, panowała w klasie pana Bucholca mowa polska.

Niemcy chodzili do innej szkoły, była jednoklasowa i jeden nauczyciel. Gdy wracalim do domu ze szkoły z jednej strony, a Niemcy z drugiej, to się spotykalim. Czasem było spokojnie, a czasem wyzywalim Niemców, a czasem niektóremu natłukli.

[...] Ludność polska z ludnością niemiecką się dobrze zgodzili. Gdy się spotkał Niemiec z Polakiem, to tylko po polsku rozmawiali. Mowa polska była nasiąknięta wyrażamy niemieckiemy. Na zapałki mówiono "fajerki", na nafta "pitroth", na piękne "fajn", na przynieś "kalej" itd. Niemcy mówili gwarem ludowym nasiąkniętym polskiemy wyrazamy (platt-deutsch). Stare Niemcy nie umieli gramatycznie po niemiecku, tak samo jak Polacy nie umieli gramatycznie po polsku. Zdarzyło się nieraz w sądzie, że Niemiec opowiadał w gwarze, a sędzia jego nie zrozumiał i Polak muszał Niemcowi za tłumacza być. Niemiec opowiadał w gwarze, a Polak tłumaczył na niemieckie.

W Konarzynach zamieszkiwała jedna rodzina żydowska. Stary Żyd był sobie dosyć normalny. Natomiast żydówa była przygruba, pokrzywiona i pokraczna. Mieli czterech bachorów: dwóch knapów [chłopców] i dwie sikse [dziewczynki]. Żyd zachowywał wiernie swoją wiarę. Nazywał się Michael Beer. Od piątku zachodu słońca do soboty słońca zachodu był szabas. Żyd nie pracował w szabas. Ogień w kuchni zrobił chłopiec ze sąsiedztwa, taki Szablewski. Dostał za to maca żydowska. Gdy Żyd przechodził drogą - a kto pracował, to mówił grzecznie: "Boże pomagaj". Ale Pana Jezusa nie chwalił. [...] Żyd prowadził skład łokciowy. Posiadał różne męskie i damskie cajgi, płótna, perkale, surówka, wełna, nici itd. Handlował także kolonialką [artykułami kolonialnymi]. Miał sól, śledzie, mąka. [...]

Uprawa tutejszych piaszczystych gruntów nie kosztowała zabiegów. [...] Praca nie była trudna, ale ludzie pracowali w pewnych okresach nieomal dzień i noc, szczególnie gdy młocka zboża była. Młocka odbywała się cepamy.

Do młócenia wstawali do dnia o trzeciej lub czwartej godzinie. Zawiesili latarnię w stodole i tłukli zboże do siódmej. Wtedy zjedli śniadanie. Na śniadanie dało brukiew z bulwamy [ziemniakami], zaskwarzone szperka lub okrasą gęsią albo zalane mlekiem, czasem kluski lub zacierkę. Po śniadaniu pracowali w polu. Na obiad dało bulwy z grochem lub kapustą z bulwamy, bulwy z maślanką, a w dni postne bulwy ze żurem. Na polu pracowano do wieczora. Wieczorem znowu do stodoły i przy świetle latarni młócono do godziny dziesiątej lub Jedenastej. Na wieczerza dało bulwy ze zacierką, bulwy z marchwią, golec [kluski] z mlekiem, polewkę z grzybów, polewkę owocową. Często na obiad dało ryby, bo rybów było pod dostatkiem, niekiedy śledzia. Na te trzy maltychy [posiłki] trzeba się było dobrze nafrygać, bo podwieczorku ani podobiadu nie dało. Chleba było mało. Przeważnie pieczono chleb razowy. Czasamy smażono na patelni placki bulwowe. Pomimo takiego odżywiania lud byt zdrowy i silny, i zahartowany, a nie zniewieściały. [...]

Nie tylko gospodarze, ale także bezrolni nie głodowali. Każdy bezrolny miał krowę, owce i drób. Nasadził ziemniaków, bo gruntów było dosyć i miał dla rodziny i inwentarza. Warzywa miał własne i nabiał. Na chleb, odzież i inne wydatki był dochód z trzody chlewnej, z przychówku lub zapracował u gospodarza lub w lasach państwowych przy wyrąbce drzewa i kulturze [sadzeniu drzewek]. [...]

Lud chodził w lnianych lub foluszowych ubraniach, od marca do grudnia boso, a w zimie w butach lub drewniakach. Na niedziela i uroczystości ubierali się odświętnie. [...] Chłopcy chodzili w sukniach do pięciu lub sześciu lal. Małych dzieci nie mógł rozeznać, czy to chłopiec lub dziewczę. Po tym chłopiec otrzymywał bukse [spodniej na sznurówce, a w tyle z klapą do odpinania na guzach. [...]

Gdy byłem małym chłopcem, to do mojego dziadka przychodził taki Kuba Jażdżewski, rybak, miał jezioro Krąg dzierżawione. Byli jednego wieku. Opowiadali sobie o starych dziejach, a ja się przysłuchiwał. [...] Ludność wierzyła w różne zabobony i gusła, czarodziejstwa i uroki, w strachy. Między innymi nie wylewano wieczorem wody na wieś, bo by oblał duszyczki tam pokutujące. Gąsiaki, gdy się wylęgły, to przepuszczano ich przez nogawka od chłopskich spodni, aby się w kupie trzymały i się nie rozłaziły. Aby obfity połów ryb był, wkręcono w sieć kawał knotu od gromicy i nić z chorągwi kościelnej.

Gdy stara baba przez drogę przeszła albo zając, to nieszczęście spotkało tą osobę, przed którą baba przelazła. W kołowąż [ślady po kołach wozu] i na ogień nie było wolno sikać, bo krasnoludki obrzucą tą osobę krostami, a aby temu zapobiec, trzeba było trzy razy splunąć. Zalecało się po wysikaniu trzy razy splunąć, bo mogło to być miejsce, gdzie krasnoludki przechodzą. W Wielkanoc, przed wschodem słońca, należało się w bieżącej wodzie wykąpać, chcąc być przez cały rok zdrowym. Gdy Niemcy wywozili zmarłego w trumnie na cmentarz, to ustawiali pod wóz, na którym była trumna, pod koła miednica, w której zmarły się mył i przejeżdżali przez nią, a za wsią rzucali za zmarłym piaskiem, aby nie przychodził ich straszyć.

Wierzono, że dało czarownice, a czarownice czarowały ludzi i inwentarz. Chcąc się przekonać, która osoba była czarownicą i o to ją podejrzywali, to gdy ta osoba szła do jakiegoś domu, to kładziono miotłę pod próg. Gdy osoba ta przeszła przez miotłę, to czarownicą nie była. Natomiast jak wprzód usunęła miotła i potem przez próg przeszła, to była czarownicą.

Był jeden Niemiec, sprowadził się ze Saksonii, nie umiał po polsku, nazywał się Gutsche. Jemu krowa zachorowała i sprowadził z Barkoczyna takiego krowiego znachora. Tenże zbadał krowa i mówi: "krowo jest oczarowana". Dał jakieś leki i mówi: "Jutro na wschód słońcu ta pierwsza osoba, co pójdzie drogą, to ta osoba krowie zadała i masz tę osobę porządnie obrobić, to krowa wyzdrowieje". Nazajutrz wcześnie rano chodzi Gutsche z maczugą w ręku na podwórzu i pilnuje, kto pierwszy pójdzie drogą. Przypadek chciał że pierwszy szedł drogą w wieś Bogu ducha winien stary Ignacy Mokierski i widzi Gutschego na podwórzu. Mokierski umiał źle po niemiecku i pyta się: "Gutsch, besser die Kuh?" (Gutsch, lepiej ta krowa?). Na co Gutsche zawrzasnął: "Satan, ich werde dich bebessern" (Szatanie, ja ciebie polepsza) i skoczył do niego z maczugą i zaczął go obrabiać. Mokierski ryczał wniebogłosy. Zbiegli się sąsiedzi i Mokierskiego od zatracenia uratowali. Gutsche się z Mokierskim ugodził i za to biczowanie dał mu odszkodowanie, a krowa chorowała dalej. [...]

Gdy się dziecko urodziło, to zawieszano jemu na szyję różaniec i wisiał aż do ochrzczenia dziecka. Bo takie niechrzczone dziecko mogli krasnoludki przehandlować, a różaniec go chronił. Krasnoludki zamieniali dzieci, ludzkie zabierali, a swoje wkładali ludziom. Krasnoludków dziecko poznawano w tym, że dziecko to nie rosło, było wciąż małe. Aby się przekonać, czy dziecko było krasnoludkiem, należało wstawić garnek na ogień i w nim gotować stare szkurpie [buty], i wyjść z izby, aby nikogo w izbie nie było, się gdzie ukryć i obserwować. Krasnoludki są ciekawe. Gdy nikogo w domu nie ma, to takie dziecko wstaje z kolebki lub wyrów i idzie patrzyć, co się w garnku gotuje, i widząc, że tam stare szkurpie się gotują, wtenczas zacznie się dziwować i do siebie gadać, że już jest sto lat stare, a nie widziało jeszcze, aby kto taką potrawę gotował. Gdy ludzie są, to dziecko nic gada. Takie dziecko należy porządnie zbić i wyrzucie na śmieci. Wtenczas krasnoludki przynoszą ludzkie dziecko, ale też porządnie zdraszowane, a zabierają swoje.

W dawnych czasach to w różnych miejscach straszyło. Opowiadał stary Słomiński, że w Głębokim Dole, na drodze z Konarzyn do Chwarzna - straszy. Różne potwory się tam pokazują. Szczególnie w nocnej porze pokazywał się tam czarny chłop z kudłatym łbem, raz mały jak karzeł, innym razem wielki Jak kopica siana, czasem bez głowy, i nie puszczał ludzi, a droga im zastawiał. Jego leż tam kilkakrotnie wystraszyło. [...]

Jeden chłop, Wielondek Marcin, miał chorą nogę, spuchła, aż zielona. Domowe leczenia nie skutkowały, więc żona jego Kaśka przywołała znachora. Znachorstwo praktykował jeden Niemiec, Walter Schafer. Znachor obejrzał chorą nogę i mówi do Kaśki:
"Kaszka, masz koczyca?".
Kaśka mówi: "Nie".
-"No to sza posztaraj, potłucz topsze koczyce na okras i pszylosz chłopa na noga, to bandzie pomoc."
Po odejściu znachora Kaśka udała się we wieś i się ludzi pyta, czy mają kotkę, bo ona potrzebuje, ale kotki nic mogła dostać. Ale spostrzegła, że po wsi kręci się bury koter. Więc dalej za kotrem i chabas go, owinęła w zapaskę i wlecze do domu. Myśli sobie: to jest równo, czy to kotka, czy koter. Uwiązała kotra do słupa, zdzieliła go maczugą i zatłukła. Po tym obuchem potłukła go na miazga i przyłożyła Marcinowi na noga. Marcinowi początkowo to lubiło, ale później zaczęła noga dolegać, więc Kaśka idzie po znachora. Walter przychodzi, odwinie choremu noga i ze zdziwieniem patrzy, że kot był na noga przyłożony.
Mówi do Kaśki: "E, fuj Kaszke, to kot, a nie koczyca".
A Kaśka się odzywa: "Jak to doktor zaraz poznał, ze to kot, a ja nie mogłam kotki dostać i wzięłam kotra, bo myślałam, że to jest równe lekarstwo z kotki lub kotra".
Walter jej tłumaczy, że to nie kot, ale miało to być ziarno, takie żółtawe, gorzkie, to się nazywa koczyca.
A Kaśka mówi: "Może gorczyca".
A Walter mówi: "Jo, jo".
Kaśka natłukła gorczycy i przyłożyła choremu na nogę. Czy pomogło, tego nie wiem.

W tych czasach zaczęło się także pijaństwo szerzyć. Wódka była tania, w karczmach było pełno gości, od rana do nocy. W Konarzynach były dwie karczmy. Na jednej karczmie był Niemiec, nazywał się Tessmer, a był kulawy, dlatego mówiono jemu "Peta". Był to sknera, towaru nie doważył, ludzi źle obsłużył, dlatego niedobrze jemu się na karczmie powodziło.

Zaraz po drugiej stronie drogi była druga karczma. Na tej karczmie był Polak. W karczmie było zawsze jakieś grono pijaków. Pewnego razu było kilku Polaków i jeden Niemiec, Mielenz Emil. Polacy z Niemcami się dobrze zgodzili. Grono pijackie sobie popija i byli już dosyć wstawieni. Aż tu naraz Mielenz zacznie się kurczyć i jęczyć, bo dostał kolki i rżnięcie w brzuchu i powiada, że umrze, żeby dostał predycha [duchownego], co by go na śmierć zaopatrzył, a do Nowych Polaszek po predycha było daleko, więc Jandrzej Wołoszyk mówi:"Nie jest tak źle, ja ciebie spowiedzi wysłuchom i na śmierć zaopatrza, będziesz mógł umrzeć". Mielenz się na to zgodził. Koledzy zanieśli na stołku Mielenza do mieszkania Jandrzeja. Ten po swojemu wysłuchał spowiedzi i po swojemu zaopatrzył, a potem koledzy zanieśli Mielenza do jego domu, tam się dobrze wyspał, wytrzeźwiał i wyzdrowiał, a Jandrzej dostał później dobrą burę od księdza.

Pomimo zarobków i zapotrzebowania na robotników, kręciło się dosyć dziadów i babów po prośbie. Niektóre byli rzeczywiste kaleki, niektóre udawali kaleków, a inni byli dziadamy ze zawodu. Dziady i baby ze zawodu, gdy przyśli do mieszkania, to uklękli i mówili pacierze za wszystkie duszyczki z tego budynku, o różne błogosławieństwa i zdrowie. Szczególnie jeden dziad był prawdziwym egzemplarzem dziada. Był to dziad z Lubik. Był wzrostu dużego, przygarbiony, broda kosmata, rozczuchrana, na twarzy brodawki. Ubrany w kubrak obszyty łata na łacie, portki obłatane, buty wykrzywione. Przez plecy torba przewieszona, a w ręku kij sękaty na odpędzenie psów. Przychodził periodycznie, co pewien czas. Gdy wchodził do izby, to mówił: "No, matko, którego wy mnie tedy dacie?". Dzieci wszystkie pouciekały i się skryły, a on się śmiał. Ukląkł i mówił pacierz za duszyczki: "Boże, bądź miłościw -jak ten kot na mnie patrzy - u tym duszom... ". On miał swoją normę zarobkową. Kto jemu dat półtoraka (5 fenigów), to już tam więcej nie przyszedł. Najmniejsza norma był trojak (10 fenigów). [...]

Wesela odbywały się przeważnie w karnawale. Młodzi albo zmówili się sami, albo zraił ich "dobry mąż". Za zrajenie otrzymywał dobry mąż kropówki [wysokie skórzane buty]. Młodzi dawali na zapowiedzi i ksiądz z ambony wygłaszał, że wstępują na ślubny kobierzec. Zapłata za ogłoszenie zapowiedzi zależała od tytułu, z jakim młodzi dali się zapowiadać. Najsłońszy tytuł był: "Szlachetny ten i ten młodzian...". Mniej słony był: "Szanowny ten i ten młodzian...". Najchudszy tytuł był: "Sławetny ten i ten młodzian". Kto był ambitny i jeszcze dodał sobie jakieś tytuły, jak: "kawaler" "nauczyciel", "agronom", płacił za każdy tytuł dodatkowo.

W niedzielę, jak była druga zapowiedź, odbywały się zaręczyny. Zjechali się goście i były omawiane sprawy majątkowe młodej pary. Ile wiana i jaki posag wniesie młoda pani lub jakie gospodarstwo otrzyma, ile młody pan posagu wniesie. Bywały wypadki, że strony się nie ugodziły i wtedy wesele się "rozlało" i się nie ożenili.

[...] Do ślubu jechano do kościoła parafialnego w Starej Kiszewie. Jechało kilka lub kilkanaście bryczek. Czasamy zabrano ze sobą muzyka, a niekiedy pozostawiali muzykę w domu weselnym. Gdy jechano do ślubu i od ślubu, strzelano z pistoletów na wiwat. [...]

Umarłych chowano na cmentarzu parafialnym w Starej Kiszewie. Przed pogrzebem odbywała się pustanoc. Na pustanoc zapraszali. Chodziło dwóch chłopców z krukwią [laską] i nie wchodząc do mieszkania uderzali krukwią w drzwi i mówili "prosim na pustanoc do tego i tego". Na pustanocy śpiewano pieśni żałobne i przygodne oraz mówiono pacierz za zmarłego, przez całą noc. Na pustanocy dało do zjedzenia i wypicia. Rano wieziono nieboszczyka do pogrzebu. Za trumną szli ludzie i śpiewali nabożne pieśni. Za wsią, przy przydrożnej figurze, zdejmowali wieko z trumny i pokazywali nieboszczyka ostatni raz, po czym wieko zabijali gwoźdźmy i wieźli dalej. Niektórzy odprowadzili nieboszczyka tylko do figury, tam zmówili pacierz za zmarłego i wracali do domu. Za nieboszczyka Pawła Wołoszyka trumną szedł także miejscowy Żyd i odprowadził go do figury. Także miejscowi Niemcy śli na polski pogrzeb albo na wesela. Polacy także na niemieckie wesela i pogrzeby chodzili. Niemcy chowali się w Nowych Polaszkach odległych o czternaście kilometrów.

Konarzyny [17]


Rok 1919

Niemiecka kronika szkolna w Kobylu:

W naszej spokojnej wsi życie toczy się po staremu. Tylko na wiadomość: my znajdziemy się w granicach Polski, serce zamiera. Wszędzie słyszy się: Polakami nie będziemy... Początek zrobił osadnik Wilhelm Palinke, niemiecki "wilk", sprzedał gospodarstwo i przeniósł się z powrotem do ojczyzny, na Pomorze Zachodnie. Palinke był pierwszym, który do Kobyla przybył, teraz pierwszy wyjeżdża.

Kobyle, wiosna 1919 [14]


Kazimierz Urbanowicz:

Zwołaliśmy wiec w Kościerzynie. Wybrano komisję, która miała nadzorować Niemców, powierzono jej też kontrolę starostwa. Na wiec przyjechał sierżant Grenzschutzu [straży granicznej] z dziesięcioma żołnierzami. Po przemówieniach miała się odbyć dyskusja. Ojciec mój, widząc, że nie ma chętnych do zabrania głosu, zaczął przemawiać po polsku. Niemcom to się nie podobało, więc wszczęli awanturę. Wtedy ojciec oświadczył im wprost: "Skończyło się wasze panowanie. My jesteśmy tutaj gospodarzami". Powstał wielki tumult. W przystępie animuszu wyrzuciliśmy pozostałych Niemców za drzwi. Potem ojciec przedstawił zebranym postępowanie Prusaków podczas zaboru. Gdy poprzednio brakowało mówców, to teraz nagle znalazło się wielu krytykujących Niemców, tak że wiec trwał do wieczora. W tym czasie sprowadzono na wiec landrata, to jest niemieckiego starostę. Kilku z zebranych doskoczyło do niego z zamiarem pobicia. Powstrzymaliśmy ich z ojcem, [...j Landratowi przedłożono postanowienie, że Polacy będą nadzorować jego działalność. Na jego "nadzorcę" powołano księdza wikarego Nowackiego. Niegłupi widać landrat, widząc, co się święci, położył rękę na sercu i powiedział po niemiecku, że od tej pory chce dla ludu -i z ludem pracować. [4]


Niemiecka kronika szkolna w Kobylu:

Stało się prawdą: będziemy należeć do Polski. Dużo osadników przeprowadza się. Swoje gospodarstwa sprzedają: Franz Ruehnke, Franz Krause, Ernst Willner, Artur Katzke, Herman Parpart, Wilhelm Schwarz, Julius Ruhnke, Robert Zeitel, Johann Villwoch, Albert Rebis.

Kobyle, 21 listopada 1919 [14]


Polska kronika szkolna w Starych Polaszkach:

Pięć lat wojny szumiało nad Europą i wstrząsało fundamentem ziemi. One zwaliły stare i przyniosły nowe czasy. Potężny naród niemiecki padł w rozwalinach, a Polska zmartwychwstała. Zmartwychwstanie Polski budziło nowe nadzieje i zbliżało upragniony cel wszystkich wiernych jej synów. Przez Traktat Pokojowy dostała Polska prawie całe Prusy Zachodnie.

Stare Polaszki, kwiecień 1920 [6]


Stefan Brzoskowski:

W 1919 roku ojciec kupił gospodarstwo rolne o powierzchni 18 hektarów w Wilczym Błocie. Tu był pierwszym Polakiem i został sołtysem. Cała wieś była zasiedlona przez Niemców - majątek był rozparcelowany w 1906 roku. Ja, jako czwarty syn Władysława i Franciszki z domu Zabrocka, urodzony 25 grudnia 1919, byłem też pierwszym Polakiem urodzonym w Wilczym Błocie. [...]

Po pierwszej wojnie światowej zamieniali się Polacy z Niemcami na gospodarstwa z bytowskiego do Polski, nawzajem niektórzy sprzedawali...

Wilcze Błota [5]


Kazimierz Urbanowicz:

W 1920 roku ojciec kupił nowe gospodarstwo w Nowych Polaszkach, również w powiecie kościerzyńskim. To gospodarstwo liczyło 51 hektarów. Ziemia była słaba, kamienista, przeważnie V i VI klasy, pola położone na wysokich pagórkach. Łąk tutaj nie było, tylko bagniska po wybranym torfie. Wieś, oprócz jednego Polaka, zamieszkiwana była przez Niemców. [...]

Jeszcze przed ojcem ziemię tę kupił dla swego syna jeden z Niemców, który w 1904 roku postawił tutaj zabudowania. Niemiec po roku sprzedał gospodarstwo innemu. Niemcowi. Opowiadał mi, że ziemia była tak kamienista, że gdy zabrał się do orki, spod pługa sypały się iskry i czuć było prochem. Właściciel mówił, że położył się wówczas koło pługa i płakał ze złości. Postanowił na takich górach kamienistych nie gospodarować.


Jadwiga Hinz (z domu Megier):

Mój ojciec, Karol Megier, zginął na froncie I wojny. Niemcy przysłali nam na pamiątkę. obraz z aniołem, który kładzie kwiaty na grobie żołnierza. Jaka to była kiedyś kultura! Matka wyszła po raz drugi za mąż, za Józefa Wirkusa.

Mieszkaliśmy w Ugoszczu pod Bytowem i tam ukończyłam pierwszą klasę niemieckiej szkoły.

Po wojnie był plebiscyt i mój ojczym chciał do Polski. Zamienił się na gospodarstwo z Niemcem i w 1922 roku osiedliliśmy się w Nowych Polaszkach (ojczym wcześniej przyjechał tu z mamą i sami sobie wybrali to miejsce). Załadowaliśmy dobytek na furmankę i tak jechaliśmy, siedząc na pierzynach i meblach. Pamiętam, jak na granicy celnicy sprawdzali, co możemy zabrać, a czego nie. Mieliśmy wiernego psa, który siedział z nami na wozie, i kazali go zostawić. Krowy ojczym sam przypędził.

Gospodarstwo dostaliśmy większe, ale bardzo zaniedbane. Dom był pod strzechą. Ziemia była gorsza niż w Ugoszczu.

Nowe Polaszki to byli sami Niemcy. Oni wszyscy podpisali, że chcą zostać w Polsce i być obywatelami polskimi. A kto podpisał, że chce do Niemiec, ten nie dostał obywatelstwa polskiego. Dwóch takich było: Schubert i Bazowski. Ale oni potem już nie chcieli wyjeżdżać, więc żyli tu jako cudzoziemcy.

W Nowych Polaszkach były wcześniej tylko dwa polskie gospodarstwa: Michny i Słomińskiego, którzy stąd pochodzili.

Żyły tu też dwie żydowskie rodziny, braci Hirschwitz, Adolfa i Zali. Adolf miał w Nowych Polaszkach sklep z materiałami.

Nasi najbliżsi sąsiedzi nazywali się Schwonke. Szybko zaprzyjaźniłam się z siostrami Edith, Kristel i Hanne. My, dzieci, ze sobą bardzo trzymaliśmy. Swoje grzechy sobie opowiadali, spotykali się wieczorem, siadali na stertach słomy i razem gadaliśmy.

W szkole w Nowych Polaszkach uczyło się 120 dzieci, przeważnie niemieckie, ale polskie też chodziły. Bo w każdym gospodarstwie niemieckim był dom robotniczy i tam mieszkały polskie rodziny, które dla nich pracowały. A ci Polacy mieli dużo dzieci.

Wszystkie dzieci traktowane były równo. Nauczyciel - Kalas się nazywał - uczył wszystkiego po polsku. Religii też uczył, ale tylko katolików. Protestanci chodzili na religię do swojego kościoła. Niemieckiego w szkole nie było, rodzice sami uczyli. Dzieci bogatych Niemców w ogóle nie chodziły do szkoły, tylko uczyły się w domu, przyjeżdżali do nich nauczyciele.

Nowe Polaszki [24]


Stanisław Bagnucki:

Ojciec był szewcem, wynajmowaliśmy mieszkanie w domu należącym do gminy. Chodziłem do szkoły siedmioklasówki, czasami o suchym chlebie. Do polskiej szkoły chodziły też z nami dzieci niemieckie i uczyły się po polsku, tytko jak była lekcja religii, to mogły sobie wyjść z klasy. Nauczyciel traktował je tak samo jak nas.

W dzieciństwie nie było czasu na zabawy, musiałem pomagać matce, młodsze siostry bawić. Nie mogę sobie przypomnieć żadnych przyjemnych chwil. Życie było smutne.

Stare Polaszki [16]


Kronika szkolna w Starych Polaszkach:

Nauczyciel urządził większą uroczystość dla dzieci szkolnych na Gwiazdkę w szkole. Obchód ten rozpoczynał się po obiedzie o godzinie 4.30. Dzieci same wystroiły dzień przedtem choinkę i całą klasę. Wielu rodziców, i Polaków, i Niemców, brało udział i wypełnili cały lokal szkolny. Uroczystości podlegał następujący program:

l. Anioł pasterzom mówił.
2. Kolęda.
3. Heilige Nacht auf Engelschwingen.
4. Przemowa.
5. Gwiazdka Michasia.
6. Gdy się Chrystus rodzi.
7. Zagrzmiała, runęła.
8. Alle Jahre wieder.
9. Wigilia.
10. Weihnacht.
11. Przybieżeli do Betlejem.
12. Cicha noc, święta noc.

Stare Polaszki, 21 grudnia 1921 [6]


Ks. Franciszek J. Wołoszyk:

Wyszedłszy raz cichaczem z domu w drugie święto wielkanocne, w pojedynkę udałem się dla podtrzymania tradycji, mając lat dziewięć, dyngować w bogatsze okolice pod Stary Bukowiec, odległy o dobrą godzinę drogi, gdzie przeważnie mieszkali zamożni Niemcy, o których opowiadano, iż hojnie obdarzają chodzących po dyngusie.

Na progu domu pochwaliłem Boga po polsku, wygłaszałem wierszyk, którego mnie parobek nauczył:
Chodzę ja tu po dyngusie
I powiem wam o Chrystusie
I Chrystus Zmartwychpowstał
I mnie dyngować was kazał...
Następnie gałązką zielonego jałowca delikatnie uderzałem niewiasty po nogach.

W każdym domu z radością przyjmowano małego "dyngusownika". Pod wieczór wracałem z pełnymi kieszeniami i czubatą czapką jajek do domu. Matka, ujrzawszy mnie z daleka, groziła:

- Poczekaj łobuzie, ojciec sprawi ci porządne lanie, przez cały dzień szukaliśmy ciebie, a ty poszedłeś żebrać o jajka i tyle wstydu nam narobiłeś!? Czy nie masz w domu pod dostatkiem jedzenia!?

Przerażony groźbami matki, bojąc się wejść do mieszkania, wdrapałem się do góry na słomę w stodole. Nieszczęście chciało, że gruby pęk słomy obsunął się niespodziewanie, a mały "dyngusownik" wylądował z nim na twardym klepisku. W kieszeni i czapce pozostała tylko jajecznica. Ojciec zamiast karać, śmiał się do rozpuku z tej przygody, mówiąc żartobliwie, że szkoda rozbitych jajek z takim trudem zdobytych wśród Niemców w trosce o podtrzymywanie naszych polskich tradycji narodowych.

Konarzyny [15]


Kronika szkolna w Starych Polaszkach:

Z początku nowego półrocza, 10 stycznia 1922, szkoła nasza liczyła 87 dzieci i to 52 polskich i 35 niemieckich. Na końcu tego roku szkolnego, dnia 30 czerwca 1922 było 68 polskich i 17 niemieckich dzieci. [...] Pan Szlak z Nowych Polaszek przychodzi raz w tygodniu i udziela religię ewangelicka; tak samo nauczyciel Kuhn chodzi do Nowych Polaszek udzielając religię katolicką.

Stare Polaszki, lipiec 1922


Ogłoszenie Starosty w "Pomorzaninie":

Niniejszym podaję do wiadomości, że [m.in.]: Pani Froese z Zamku Kiszewskiego, Pani Fenske Ella ze Starej Kiszewy, Pani Mueller Jadwiga z Foshuty, Pan Ness Eugen z Foshuty, Pan Dittrich Fryderyk z Bartoszegolasu, Pan Schnick Brunon ze Starej Kiszewy, Pan Potratz Fryderyk z Nowych Polaszek - wyprowadzają się na stałe za granicę Polski.

Kościerzyna, 30 sierpnia i 18 września 1.922 [10]


Kronika szkolna w Starych Polaszkach:

Towarzystwo Powstańców i Wojaków obchodziło uroczystość poświęcenia sztandaru. Na uroczystość przybyło około trzystu wojaków z całej okolicy. Wioska była wspaniale dekorowana, a uroczystość sama pozostanie długo w pamięci.

Stare Polaszki, 24 maja 1926


Kronika szkolna w Starych Polaszkach:

Niemieccy koloniści więcej i więcej sprzedają majątki i wynieśli się do Niemiec. Z całej kolonizacji pozostało tylko sześciu i liczba niemieckich dzieci zatem się obniżała do 15. Stare Polaszki, grudzień 1922


Kazimierz Urbanowicz:

Ojciec mój nie umiał żyć bez kółka rolniczego, więc założył go również [na tym terenie]. Do kółka należały wsie: Stare Polaszki, Wilcze Błota i Czerniki. [...] W Starych Polaszkach mieli Polacy swoje kółko rolnicze, a w Nowych Polaszkach, gdzie byli Niemcy, mieli oni swój Verein [Związek]. Kółko bardzo dobrze prosperowało. Zebrania odbywały się co dwa tygodnie w karczmie, po nabożeństwie w kościele. Niejeden gospodarz nie miał gotówki, toteż niektórzy unikali zebrań. Karczmarz nie brał wprawdzie zapłaty za zajmowanie sali, ale członkowie musieli zwykle coś stracić, byle był zadowolony.

Nowe Polaszki [4]


Ks. Franciszek J. Wołoszyk:

Oprócz stałej służby, przychodzili biedni ludzie odrabiać za działki, tak zwane zagony na suchym bagnie pod kapusie, marchew, brukiew, kartofle, za wyrobienie sobie torfu na opał, za przywiezienie drzewa opałowego z lasu- czy też za inną posługę końmi.

Toteż prace sezonowe krótko trwały. Na żniwa długa linia, około dwudziestu pięciu pochylonych kosiarzy kładło codziennie żyto pokosem, a za nimi tyleż grabiarek. Przeważnie młodzież. Gwarno tedy i wesoło było na potu. Jesienią na kartofliskach wydłużony szereg kopaczy, liczący niekiedy do pięćdziesięciu osób. Posuwali się Jak żółwie powoli na kolanach, dziobiąc ziemię żelaznymi hakami. Ludzie chętnie przychodzili pracować na "Hrabstwo" [gospodarstwo ojca], ponieważ nikt nie gonił przy pracy, no, i posiłki były dobre i obfite.

Konarzyny [15]


Kronika szkolna w Chwarznie:

Jeszcze podczas wakacji Bożego Narodzenia zrodziła się myśl urządzenia wieczornicy, z której dochód byłby przeznaczony na szkolne pomoce naukowe - a zwłaszcza książki.

Biblioteka szkolna, jakkolwiek dość liczebna - ogółem liczy z górą 250 tomów i tomików - przecież zawiera w dużej mierze książki nie nadające się do lektury, już to ze względu. na zniszczoną postać, bądź też ze względu na treść. Dużo książek to podręczniki szkolne jeszcze z czasów zaborów, tchnące smutkiem i melancholią, nie mające nic wspólnego z duchem Polski Odrodzonej.


Rok 1926

Kronika szkolna w Kobylu:

Tegoroczna wiosna była nadzwyczaj miła i łagodna, wywołująca u naszych rolników zadowolenie. Już z początkiem kwietnia rozpoczęły się prace przy roli. Tutejsza wioska powoli zaludnia się Polakami. [...] 2 maja wystawiła gmina pierwszy w tutejszej wiosce Krzyż. Umieszczono go w ogrodzie osadnika Warczaka. Przy obchodzie Konstytucji 3 Maja dała tutejsza ludność polska dowody, że nie zamarł w niej jeszcze duch polski. Na program uroczystości złożyły się deklamacje dziatwy szkolnej i śpiewy oraz dwie sztuki teatralne członków Towarzystwa Czytelni Ludowych. Wieczorek wypadł okazale.

W dniu 3 maja urządzono pochód przez wioskę. Na czele jechało dziesięciu jeźdźców z chorągwią, później kroczyły dzieci szkolne, a koniec stanowiło także czterech jeźdźców. Ogółem jest w tutejszej szkole 38 dzieci. Dzieci ewangelickich jest 12, a katolickich 26

Kobyle, czerwiec 1926 [14]


Stanisław Bagnucki:

Po szkole nie mogłem dostać żadnej roboty, bieda była. Wyuczyłem się u Żyda na czapnika, ale roboty dla mnie nie było. Musiałem po gospodarzach chodzić. Cały dzień chodziłem z kosą albo wykopywałem torf. Parę groszy dali, obiad czy kolację. Jak pracowałem u niemieckich gospodarzy, to oni zawsze dobrze jeść dawali, lepiej niż polscy. Nie mogę na Niemców narzekać.

Nie miałem kumplów. Wszystkich się znało i szanowało, wszystkim się mówiło "dzień dobry", rękę się podało, ale nigdzie się razem nie chodziło. Bo jak szło się do karczmy, to trzeba było piwo kupić albo kieliszek wódki, albo chociaż cukierka. A pieniędzy na to nie miałem.

Pamiętam, jak nad rzeką odbywało się święto lata. Tam się gospodarska młodzież na polance bawiła, wódkę czy piwo popijała, a ja wracałem od gospodarza po całym dniu koszenia i bytem pijany, ale nie od wódki, a od roboty. Jak miałem 18-19 lat, zapisałem się do ochotniczej straży pożarnej w Starych Polaszkach - bo chciałem jednak użyć troszkę. Dali mi piękny mundur, pas, czapkę. l zabawy były, i do pożarów wyjeżdżaliśmy. Miałem trochę rozrywki. Sikawka nie była zmechanizowana, musieliśmy rękami pompować wodę. Sześciu chłopów musiało stanąć, strażaków, a jeszcze dobrać jakiegoś cywila, żeby pompować wodę - ze stawu albo gospodarze dowozili. Nie mieliśmy strażackiego wozu, tylko ta sikawka była na kołach. Do niej zaprzęgało się konie, my obsiadaliśmy sikawkę jak kopę siana, jeden drugiego się trzymał, i pędziliśmy do pożaru.

Komendantem straży był Mikołaj Kiedrowski, a prezesem Józef Gierek. Było nas ze dwudziestu, ale nie wszyscy mieli mundury, więc na fotografii jest nas mniej.

Stare Polaszki [15]


Rok 1936

Kronika szkolna w Kobylu:

Zapowiedź założenia alei imienia Marszałka Piłsudskiego została urzeczywistniona 15 kwietnia 1935. W dniu tym dzieci tutejszej szkoły wraz ze starymi obywatelami zasadziły na łączce gminnej nad szosą dwa rzędy lip, które nadleśnictwo bezpłatnie ofiarowało tutejszemu kołu BBWR [Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem]. Aleję lip chroni od strony południowej i częściowo od szosy prymitywny tymczasowy płot, który zbudował p. Okupski, drzewo ociosał p. Gilimeister Marcin, a przywiózł p. Hinz Franciszek. Na zakup trzebionki potrzebnej do płotu urządzono składkę- która dała w sumie 14 zł. Największą kwotę złożyli obywatele narodowości niemieckiej. Niektórzy Polacy, jak p. Grychła Maksymilian, nie złożyli żadnej ofiary.

Wrogowie Marszałka Piłsudskiego postanowili piękny czyn dzieci i starszych zburzyć. Miejscowa Rada Gminna [...] wraz z sołtysem Błockiem Józefem, uchwała zakazała sadzić drzewka w stronę szkoły i nakazała pod groźbą skargi sądowej usunąć okopane drzewka. Jednocześnie wnieśli niektórzy źli ludzie doniesienie do drogomistrza Grothy w Zamku Kiszewskim, iż aleja i płot jest na terenie powiatowym. Na skutek doniesienia drogomistrz nakazał usunięcie lip i płotu. Założyciele alei, tutejsze Koło BBWR oraz miejscowy nauczyciel Józef Dambek. nie pozwolili zniszczyć alei i będzie ona rosła, świadcząc o czci dla Marszałka Piłsudskiego.

Kobyle 1935-36 [14]


Rok 1939

Stefan Brzoskowski:

Polacy i Niemcy z sobą obcowali, rozumieli się i wszystko układało się dobrze. Od czasu, gdy Hitler objął władzę, wtenczas po jakimś czasie było jakieś stale pogorszenie tej wzajemności. Niemcy zrzeszali się w związki, były zjazdy, nawet pośród nas, młodych, można to było zauważyć, coraz mniej było towarzyskich spotkań. Tak się zaczęło, te burzliwe przemowy Fuehrera przez radio, które ich tak duchowo zmieniły, że pozdrawiali się podniesieniem ręki; "Sieg Heil, Heil Hitler".

Wilcze Błota [5]


Kronika szkolna w Starych Polaszkach:

W niedzielę odbyły się wybory do rady gromadzkiej. W wyborach tych Niemcy tutejsi nie przeprowadzili ani jednego kandydata na radnego. Należy zaznaczyć, że poprzednio w radzie gromadzkiej zasiadywało trzech radnych narodowości niemieckiej.

Stare Polaszki, 12 marca 1939 [6]


Józef Gołuński:

Gdzieś tak przed Wielkanocą w 1939 takie łebki, młodzież z partii narodowców, zebrali się i była jakaś nienawiść, krzywdę Niemcom chcieli zrobić. W nocy szyby im tłukli kamieniami, na domach hukenkreutze [swastyki] malowali. Jak szedłem do szkoły, to to widziałem, chociaż nie wiedziałem jeszcze wtedy, co to za znak.

Pamiętam, że byłem z mamą w kościele w Wielki Czwartek i nasz proboszcz Leon Kręcki wyszedł po mszy przed kratki, tam gdzie się komunię daje, i przemówił: Nie mamy jeszcze wojny i chcemy mieć spokój. Proszę, żeby Niemcom nie robić krzywdy, nic tłuc szyb, bo ci, co to robią, to są opryszki. Ten, co chce wojować, niech sobie poczeka na wojnę.

Stara Kiszewa [13]


[Część pierwsza: Lata 1900-1939]   
[Część druga: II Wojna Światowa: 1939-1945]    
[Część trzecia: okres powojenny: 1945-1950]   


Powrot Licznik