Prawa autorskie do fotografii od 2 do 15 na stronie pierwszej należą do Herder Institut w Marburgu (RFN).
[Część pierwsza: Lata 1900-1939] Część druga: wojna
Ks. Franciszek J. Wołoszyk:
Dwóch [polskich] oficerów na rowerach pokazało się raz w Konarzynach; na urlopie czy propagandowo, nikt nic pytał. Było gorące popołudnie niedzielne. Kilka tygodni przed wybuchem wojny. Wstąpili na piwo do karczmy. Wieś poruszyła się. Karczma wkrótce napełniła się chłopami. Pod oknami zgromadziły się niewiasty, nawet wiele matek z dziećmi na rękach.
Wójt Antoni Narloch podszedł do panów oficerów. Odchrząknąwszy trzykrotnie i wyprężywszy pierś, zapytał oficjalnie jako władza, w imieniu wioski, starszego, z nich wiekiem i dystynkcja wojskową;
- Panie kapitanie, u nas to wszyscy mówią o wojnie, a jak właściwie ta sprawa wygląda: będzie wojna czy nic będzie?
Pan kapitan, odsunąwszy szklankę z piwem na bufecie, zmierzył wzrokiem wieśniaka, potem spojrzawszy lekceważąco po zebranych na sali, rzekł z ironią w głosie:
- O jakiej wojnie mówicie? Kto z kim ma się bić?
- Polska z Niemcami, panie kapitanie.
- Kto wam takie bzdury opowiada? Wojna z Niemcami? Hitler nigdy nie odważy się na taki krok, a my też nic będziemy Niemców zaczepiać. Mamy przymierze z Anglią i Francją. Na wypadek wojny, gdyby Niemcy nas zaczepili, to lotnictwo naszych sojuszników w kapustę zamieni całą niemiecką armię razem z Hitlerem, a nasze wojska w trzech dniach będą w Berlinie! My tylko na to czekamy!
W miarę jak mówił, chłopi piersi prężyli, boć niejeden z nich był rezerwistą; oblicza jaśniały dumą narodową, a pan wójt, wzniósłszy głowę do góry, krzyknął na całe gardło:
-Niech żyje niezwyciężona nasza armia polska!
zagrzmiało echo męskich głosów w karczmie. zapiszczały kobiety i dzieci pod oknami.
- Niech żyje!
- Niech żyje!
Konarzyny [15]
Jadwiga Hinz (z domu Megier):
Jak tu było pięknie! Jak Niemcy mieli na zakończenie roku szkolnego Kinderfest, my razem do lasu szli, piękne girlandy z kwiatów upletli, grała orkiestra. To było życic! A przez Hitlera taka zamieszanina powstała. Jak doszedł do władzy, to już tu Niemcy "uszy dostali", zbierali się, gadali, śpiewali. Już na nas Polaków nie patrzyli. Dali się ogłupić. Już kościół się dla nich nie liczył, tylko Hitler. Chociaż był tu taki Niemiec, Oktan Bazowski, religijny człowiek, on trzymał z Polakami.
A polski komendant policji ze Starej Kiszewy, Nowiński, człowiek oświecony, mówił nam:
Był u nas taki Richter, miał głupi rozum. Jak Niemki się zbierały nad jeziorem i tam się bawiły, to on na to nie mógł patrzeć; poszedł i utopił im patefon. Za to się na nim potem zemścili, ciągnęli go za samochodem, porządnie go poturbowali- a potem wywieźli na roboty.
Jak niemieckie wojsko miało wejść we wrześniu 1939, dużo Polaków z tych okolic uciekało, ale my nie, myśmy siedzieli u naszych sąsiadów Schwonków. Niech się dzieje, co chce. Hanne mówiła: "Gdzie ty byś chciała Hedwig, uciekać i po co?". Przez krótki czas nie było żadnych rządów - ani polskich, ani niemieckich. Potem w Nowych Polaszkach pojawiło się niemieckie wojsko. Pamiętam, jak maszerowali i śpiewali Keine Angst... {..żadnego strachu Rosemarie, a Chamberlaina dostanę w nocnej koszuli"), takie ładne chłopaczki. Myślałam sobie: "Mój Boże, te idą na zabicie".
Niemcy wtedy ożyli. Schwonke od razu wyjął chorągiew ze swastyką. Jego córka Hanne namawiała mnie, żebyśmy obie szły z kwiatami witać niemieckich żołnierzy. Mówiłam dobrze po niemiecku, to traktowali mnie jak Niemkę. Ale mama kazała mi się schować w stodole, i Hanne sama poszła ich witać.
Żadna z moich niemieckich koleżanek w czasie wojny się ode mnie nie odwróciła.
Nowe Polaszki [24]
Józef Gołuński: Jak się wojna zaczęła, całą rodziną wyruszyliśmy do lasu. Odjechaliśmy kilka kilometrów. Dużo ludzi uciekało i Niemcy rzucali bomby na tych ludzi. Wielu zostało pokaleczonych, wielu padło. Jak zrzucali bomby w Kiszewie, to w tym lesie, gdzie się ukrywaliśmy, tak było słychać, jakby to było tuż obok. Ojciec kazał nam się rzucić na ziemię. Jak się uspokoiło, już do domu nie wracaliśmy, tylko jechaliśmy dalej, w las. Przez niedzielę tam byliśmy, a w poniedziałek wróciliśmy na gospodarstwo. Niemcy już tu byli. Zarząd niemiecki, policja niemiecka. Trzeba się było dostosować do ich przepisów. Stara Kiszewa [13] Kazimierz Urbanowicz: W pierwszych dniach wojny wielki popłoch padł na okoliczną ludność polską. Ludzie zaczęli uciekać z całym dobytkiem do Polski centralnej, byle dalej. Wszystkie drogi były zatarasowane wozami, bydłem, rowerzystami. W naszych okolicach spotykało się ludzi z Wejherowa, z Bytowa i wielu innych powiatów. Ja z moją rodziną nie miałem zamiaru uciekać. Jednak z Kościerzyny przyjeżdżali krewni i znajomi i zaczęli namawiać mnie do ucieczki. Najpierw wygoniłem całe bydło i kazałem pędzić pastuchowi naprzód. Zapakowałem dwa wozy najpotrzebniejszymi rzeczami i również wyruszyłem z całą rodziną. Kiedy ujechałem ze dwa kilometry, zauważyłem, że Niemcy bombardują tabory uciekinierów na szosach i zawróciłem do domu. Nowe Polaszki [4] Kronika szkolna w Starych Polaszkach: 2 września po południu samoloty nieprzyjacielskie bombardowały najbliższe okolice, a 3 września pojawiły się w naszej wiosce pierwsze czołgi niemieckie i ukazały się w wielu miejscach przygotowane już flagi niemieckie. Nie przygotowana na ten straszny cios ludność miejscowa odnosiła się do Niemców pozytywnie, pomimo to rozpoczęły się aresztowania. Razem z innymi aresztowano kierownika tutejszej szkoły ob. Józefa Wiórka. Zaczęto się wysiedlanie Polaków, które datuje się w pierwszych dniach listopada 1939 wywozem do Generalnego Gubernatorstwa. Stare Polaszki [6] Stanisław Bagnucki: Nasz nauczyciel nazywał się Wiórek. Miał dwóch małych synów. Przed wojną zrobił im biało-czerwone chorągiewki i nauczył ich wierszyka Marsz, marsz na Hitlera, niech go weźmie jasna cholera. Kazał im chodzić w tę i z powrotem między szkołą a plebanią i powtarzać ten wierszyk, l jak tylko Niemcy weszli, to zaraz Wiórka zabrali i już nigdy nie wrócił. Ksiądz Kwiatkowski też był mocny Polak, patriota; miał psa, wilczura, nazwał go Hitler. To też się Niemcom nie spodobało. Jego też zabili. Stare Polaszki [16] Anna Narloch: Mój tata, Antoni Narloch, był przed wojną wójtem w Konarzynach, od 1921 do 1934 roku. Pracował też w sejmiku powiatowym w Kościerzynie. W czasie wojny sołtysem mianowano Niemca, Worsega. Ten Niemiec był tutejszy, z Bartoszegolasu nie umiał po niemiecku dobrze mówić ani pisać. Tata mu pomagał prowadzić sołectwo a on tatę bronił, bo Niemcy chcieli go rozstrzelać. Worseg ostrzegał, że przyjdą i tata szedł głęboko do lasu. W czasie wojny pracował jako drwal. No i było namawianie do podpisania listy niemieckiej, żeby być eingedeutschem. Ale myśmy zostali Polakami, mimo że zmuszali tatę do podpisania. Mówił mu gestapowiec: - Narloch. wy nie macie syna, same córki, do wojska nie pójdą, macie JUŻ SWÓJ wiek umiecie dobrze po niemiecku i w ogóle jesteście mądrzy, takich nam potrzeba- podpiszcie tę listę... Wtedy tata mówił: - Koszulę ja mogę zmienić, ale narodowości nigdy. A na to ten gestapowiec: - Za żadne sto lat nie będzie Polski. Na to ja daję moją rękę i moją pieczęć. Konarzyny [21] Józef Gołuński: Księdzu Kręckiemu dali spokój, bo miał wśród Niemców opinię dobrego człowieka. Musiał tylko opuścić swoje przykościelne gospodarstwo i zamieszkał do końca wojny w organistówce. Ale miał trudności, zakazali mu nawet spowiadać po polsku, w kościele wszystko musiało być po niemiecku. Ja w 1938 roku byłem przyjęty do pierwszej komunii, a w czasie wojny musiałem być drugi raz na nauce przygotowawczej, po niemiecku. Ksiądz nam tłumaczył jak grzechy nazywają się po niemiecku, a o resztę, co nie umiał nam wytłumaczyć, kazał się pytać rodziców. Prześladowali go nawet o napisy w kościele i na grobach. Ogłaszał, że polskie napisy muszą zniknąć, mogą zostać tylko nazwiska zmarłych. Takie zdania na grobach, jak "Spoczywaj w pokoju" albo "Nasza kochana matka" musiały być wycięte. Amtskommissar [wójt] powiedział księdzu, żeby złożył wniosek o eingedeutschowanie - i tak prawdopodobnie zrobił. Żeby ocalić życie i żeby móc pracować jako kapłan. Nigdzie wokół nie było polskich księży, to ksiądz Kręcki jeździł na rowerze nawet 30 kilometrów i mówił: "Jechałem z panem Jezusem i musiałem się Niemcom kłaniać". Stara Kiszewa [13] Ks. Franciszek J. Wołoszyk: Przepadł także ks. Franciszek Lipski z Małych Stawisk [...]. Podobno był zdecydowany [na ukrycie się], lecz ojciec odradzał. Wkrótce został wezwany do miejscowego Buergermeistra (sołtysa), by się zameldować oficjalnie. Wahał się. Ojciec doradzał: nie bój się synu, sołtys to nasz sąsiad przedwojenny, dobry Niemiec, znam go osobiście i jego urzędników w gminie znam, pójdę z tobą i nic złego nie może niebie spotkać; gdyby coś złego groziło, to sołtys, mój dobry przyjaciel, ostrzegłby nas prywatnie. Staruszek ufał Niemcom i wierzył, że przecież nie mogą skrzywdzić jego syna, który - tak jak ojciec - nigdy nie zajmował się żadną polityką, ucząc się na księdza. [...] I poszli. Ojciec powrócił bez syna do domu z gminy w Starych Polaszkach. Zaprowadził go... na śmierć. Nigdzie już nie było polskiego kapłana; jedni zamordowani, drudzy w więzieniach. Kościoły pozamykane, ludzie pozostali bez pociechy duszpasterskiej. To powiększało rozpacz i grozę położenia. Konarzyny [15] Józef Gołuński: Nasi sąsiedzi to byli Polacy, ale w tej wsi było na gospodarstwach kilku Niemców. Przed wojną nie było nienawiści, Polak z Niemcem żył normalnie. Jak Niemiec nie umiał po polsku, to mój tata rozmawiał z nim po niemiecku. Ale wielu z nich starało się mówić po polsku. Koło nas żył Niemiec, August Grieske. Był fryzjerem i cyrulikiem - zęby usuwał. To był człowiek, który żył w przyjaźni z Polakami. Powiesił się, kiedy Niemcy tu weszli. Nie mógł przeżyć tego, że Niemcy wywłaszczyli Polaków i wywieźli ich do protektoratu. Jego żona Laura opowiadała później, że szła wieczorem na zebranie, a on zakazał jej się budzić, jak wróci. Rano pyta męża, czy śpi, zagląda pod pierzynę, szuka;) wszędzie, aż znalazła go na poddaszu, powieszonego na klamce. U ewangelików jest tak, że pastor przychodzi do domu zmarłego i tam się modli. Jak pastor przyszedł do domu Grieskego, to koło zmarłego nie było żadnych Niemców. Po modlitwie Polacy sami zamknęli trumnę, wynieśli ja i włożyli na wóz. Polak go wiózł. Polacy jechali na pogrzeb, który odbył się w Nowych Polaszkach. I dopiero na sam cmentarz ponieśli go Niemcy, ale z Polaszek. Stara Kiszewa [13] Kazimierz Urbanowicz: Z chwilą wybuchu wojny tutejsi Niemcy natychmiast zaczęli działać. Donosili hitlerowcom na Polaków, powodując ich prześladowania. W Nowych Polaszkach zabrali handlarza nabiału, który ośmielił się powiedzieć w obecności Niemców, że Polacy pod dowództwem generała Bortnowskiego biorą górę. [...] Zabierali ludzi nocą, nie mając żadnych dowodów ich winy. Najczęściej były to tylko niejasne poszlaki. [...] Przyszło do mnie kilku Niemców z sołtysem i opisywali cały mój inwentarz żywy i martwy, mówiąc, że nie wolno mi stąd nic wywieźć ani sprzedać, bo to państwowe. Wkrótce [w listopadzie 1939], pewnego wieczora wójt przysłał do mnie chłopca z karteczką, abym na rano miał przygotowany wóz i parę koni. Myślałem, że mam pomóc wywozić Polaków, gdyż trwały już masowe wysiedlania. Rano nie zdążyłem Jeszcze zjeść śniadania, gdy zjawiło się u mnie pięciu sąsiadujących Niemców i polecili, bym w ciągu piętnastu minut przygotował się z cala rodziną i poszedł do wsi Wilcze Błota. Miałem wówczas czworo dzieci, najstarsze liczyło cztery lata. najmłodsze dwa miesiące. Ponadto mieszkał ze mną osiemdziesięcioletni ojciec. Powiedziałem im, że burmistrz pozwolił mi pojechać furmanką. Wyrazili zgodę, ale zabronili mi zabrania czegokolwiek poza tym. co miałem na sobie. Mimo to żona zapakowała trochę odzieży i żywności. Jakoś nie śmieli nam z rąk wydzierać. Po przyjeździe [z Nowych Polaszek] do Wilczych Błot załadowano nas na samochody i zawieziono do wsi Wysin, gdzie ulokowano w kościele. Nic wolno było z niego wychodzić, więc powstało tam prawdziwe piekło. Chorzy umierali bez żadnej opieki, ludzie musieli załatwiać w kościele swe fizjologiczne potrzeby. Powiedziałem jednemu z Niemców, że żonę z dziećmi zakwaterowano we wsi i poprosiłem, by mnie wypuścił. Jakoś się zgodził. Cała wieś była obstawiona wojskiem. Ludność z Wysina była wysiedlona już wcześniej, a mimo to było tu bardzo dużo ludzi W pustych domach zakwaterowano ludność wysiedloną z innych wiosek. Po kilku dniach wywieziono nas wszystkich do Głodowa, na stację kolejową. Tam wpędzono nas do wagonów, które miały po jednej ławce dookoła i parę prowizorycznych ławek w środku. Reszta wagonu była pusta. [...] Pociąg zatrzymywał się często w szczerym polu dla przepuszczenia transportów z wojskiem. Nie wolno było nikomu wychodzić po wodę. ani też nie pozwalali jej donosić. [...] Jeden z mężczyzn dostał się oknem do sąsiedniego wagonu, w którym jechali jego żona. mająca przy sobie żywność- Zauważył to gestapowiec i tak go skatował, że nieszczęśliwy wyszedł z wagonu cały pokrwawiony. Następnie wyrzucił so na peron, kopal butami, w końcu zastrzelił. Zabito również na moich oczach kobietę, która uciekała przez tory. Pociąg był długi, miał około 80 wagonów. Często było słychać strzały. Wieźli nas cały tydzień. [...] Z Siedlec przewieziono nas do Niemojek, gdzie było wojsko niemieckie z wozami, aby nas rozwieźć po wsiach. [4] Ks. Franciszek J. Wołoszyk: Przy głównej drodze prowadzącej z Olpucha do Nowej Kiszewy stała samotna chateńka. Ze starości trochę pochylona i jakby zapadająca się w ziemię; złotawy mech porósł już na słomianym dachu. Tu mieszkała równie pochylona wiekiem, ósmy krzyżyk dźwigająca na plecach, wdowa Łangowska, razem z chorowitym synem Alojzym. W dwóch małych izbach mieszkali: drugą połowę domu zajmowała krowa żywicielka i duża świnia. Noc już była głęboka i ciemna, ale ciepła i cicha, kiedy przypadkowo do tej chateńki mnie zaprowadzono. [...] Pobożna i gościnna wdowa sercem zapraszała na progu pod swój dach, oświadczając zarazem, że Niemców się nie boi, o życie nic dba, dość długo już żyła na tej ziemi, może zginąć razem z księdzem za Boga i za Polskę. [...] Z powodu braku miejsca na parterze i dla większego bezpieczeństwa ulokowano gościa na strychu na resztkach zeszłorocznego siana, tuż nad mieszkaniem krowy. [...] nazajutrz z rana przy pomocy wtajemniczonego sąsiada Jana Grulkowskiego- brata Alojzego ze Wdzydz, wybudowałem sobie mały schron pod podłogą chlewika, z wyjściem do ogrodu pod fundamentem chałupy, a wejściem pod specjalną przykrywą w chlewiku przy ścianie. W razie niebezpieczeństwa należało zsunąć się po cichu z legowiska na sianie pomiędzy żerdziami prosto do świni, a potem wcisnąć się do kryjówki pod mierzwą. Ponadto stajnia była naumyślnie - stale zamknięta na dużą kłódkę, a wyszukanie klucza czy otwarcie jej siłą dałoby dosyć czasu, by ukryć się w tej oryginalnej skrytce. [15] Z deklaracji Tajnej Organizacji Wojskowej "Gryf Pomorski": Separatyzm dzielnicowy jest nam obcy, a jako najwięcej szkodliwy dla dobra państwa nic może być tolerowany, chociaż ktokolwiek chciałby nam go narzucić. Byliśmy od zarania dziejów składnikiem państwa polskiego i jego współtwórcami w epoce piastowskiej. [...] Propagować będziemy w najszerszych warstwach społeczeństwa pomorskiego ducha narodowego. Przeciwdziałać propagandzie niemieckiej, jakoby Pomorzanie od wieków złączeni byli z kulturą i tradycja germańską, Pomorzanie stali zawsze wiernie i stać będą w szczęściu i nieszczęściu pod sztandarem Orła Białego. Niech naszą największą silą będzie wiara w bliską niepodległość. Strzeżmy jej i wzmacniajmy ją. Lipiec 1941 [7] Ks. Franciszek J. Wołoszyk: Ruszyła propaganda niemiecka; Zapiszcie się na eingedeutsch! Dostaniecie więcej masła i mięsa! Staniecie się obywatelami Gross-Deutschland! (Wielkich Niemiec). Będziecie należeć do wybranego narodu niemieckiego! Poruszyła się ludność kaszubska. Hitlerowska oferta wywołała ożywione dyskusje za i przeciw. Ostrożni i przezorni dopatrywali się nowego podstępu. Łatwowiernych i oportunistów nęciła dodatkowa ilość masła i mięsa. Do walki z hitlerowską propagandą przystąpiła natychmiast nasza organizacja podziemna, uświadamiając małodusznych i chwiejnych o ukrytych planach Niemców. Szły odpowiednie odezwy i apele pod strzechy polskie, podawane po wioskach z rąk do rąk. Wiciu niezdecydowanych czekało na stanowisko, jakie w tej sprawie zajmie nasz front podziemny. Niestety, pod tym względem zdania wśród nas były podzielone. Ks. [Józef] Wrycza [prezes Rady Naczelnej "Gryfa Pomorskiego"] przy spotkaniu ze mną surowo potępił moje nieustępliwe stanowisko. - Jesteś młodym i niedoświadczonym kapłanem - powiedział sędziwy proboszcz wielewski - masz błędne poglądy na sprawę eingedeutschowania. Naszym celem jest przeżyć tę wojnę, a na to daje większą gwarancję nowa oferta niemiecka. Sam ukrywam się u polskiego volksdeutscha, który cieszy się zaufaniem Niemców i jednocześnie walczy przeciw nim, pomagając nam. I dlatego mogę u niego spokojnie siedzieć, bez obawy o nagłe rewizje. - Oczywiście, każdy pragnie przeżyć tę wojnę, nawet żołnierz idący na front wojenny ma nadzieję, że powróci szczęśliwie do domu. W trosce o zachowanie naszego cennego życia nie możemy jednak poświęcać naszych drogich ideałów, ani wypierać się swej narodowości! A co będzie, księże proboszczu, jeśli Niemcy będą wciągać w szeregi swej armii eingedeutschowanych i poślą tych Polaków przeciw naszym aliantom i przeciw polskiej armii zagranicą!? To znaczy, że brat pójdzie z bagnetem na brata, Jak to było w pierwszej wojnie światowej...!? - Do tego nie dojdzie nigdy, prędzej wojna się skończy. Zresztą Niemcy nie ufają Polakom, na front ich nie poślą, wiedząc dobrze, że przy najbliższej okazji zdradziliby ich. Powróciłem przygnębiony po tej dyskusji, lecz nieustępliwy w przekonaniach. Z ukrycia szły nadal pomiędzy ludzi odezwy: Bracia Rodacy! Nie zapisujcie się na eingedeutsch! Nie wyrzekajcie się swego Narodu dla kawałka białego chleba! Kto przyjmuje eingedeutsch, przestaje być Polakiem! Staje się od tej chwili dobrowolnie Niemcem! A więc wrogiem Narodu Polskiego! Pamiętajcie, że kryje się tu podstęp niemiecki. Przez eingedeutschowanie wróg pragnie rozbić nasza jedność polską! Pragnie również w ten sposób wciągnąć do swego wojska młodych Polaków! [...] Celem ułatwienia Polakom przyjęcia eingedeutsch, organizowano po wsiach komisje, które aktem oficjalnym miały wcielić kandydata do wielkiej rodziny "panów". Komisje były trzyosobowe, składały się z lekarza, policjanta i sołtysa, przed którymi kandydat na Niemca musiał przejść egzamin. [15] Anna Narloch: Był taki przypadek, że jeden - Trzciński Franciszek się nazywał - przyjął listę niemiecką; może z obawy? I potem tego żałował, i chciał z powrotem być Polakiem. Nie wiedział, jak i gdzie pisać, po niemiecku nie umiał. Przyszedł i prosił mojego tatę, żeby mu pisał, żeby go "oddojczowali". I tata mu napisał do władz niemieckich, i udało się. I był z powrotem Polakiem, i tak się cieszył. Ale za karę wywieźli go do Norwegii, na roboty. Jak wrócił po wojnie, to mówił: "Siedział ja. w tych fiordach parę lat, ale żem był Polakiem". Konarzyny [21] Józef Gołuński: W marcu 1942 mój ojciec odmówił przyjęcia trzeciej grupy narodowościowej. 29 maja około 20.00 przyszedł do nas gestapowiec, miał ze sobą dwie tabliczki z jakimiś numerami, jedną zawiesił na płocie, drugą na wozie stojącym na podwórzu. Wszedł do domu, przywitał się z tatą i powiedział: "Od tej chwili jesteście wywłaszczeni. Nie macie już nic. Proszę się przygotować, zabiorę was ze sobą. Każda osoba może wziąć 12 kilo". Nikt tęgo nie ważył. Moja mama każdemu z nas włożyła do worka trochę chleba, słoniny, mydła, proszku, jakąś odzież. Wzięliśmy też pierzyny. Ten gestapowiec nie był zły. Jak przyszedł po raz drugi, około 23.00, już byliśmy spakowani. A on się zdziwił: " To wy tu jeszcze jesteście? No to muszę z wami jechać".
Bo dużo z tych ludzi, co mich być wywiezieni, pouciekało. Załadowali nas do pociągu i wywieźli całą rodzinę - rodziców wraz z sześciorgiem dzieci - do obozu w Potulicach. Kiedy weszliśmy do obozowego baraku, gdzie wydzielono nam kawałek podłogi zasłanej słomą, mama zawołała: "Boże, jak my tu wytrzymamy do jutra". Byliśmy tam uwięzieni prawie trzy lata. Stara Kiszewa [13] Stefan Brzoskowski: Byłem kilkakrotnie wzywany na rozmowy i dostałem w pracy do wypełnienia formularz o przyjęciu volkslisty. Po odmowie zostałem wezwany do urzędu, tam była sala na dole i w niej sporo ludzi. Nieznany esesman wygłosił przemówienie o wartościach, jakie mamy otrzymać, i prosił, aby ci, którzy chcą przyjąć trzecią grupę, weszli na podwyższenie. Tylko parę starszych osób to uczyniło. Wtedy ów esesman się rozgniewał i rzucał słowami, które nie są w ogóle do powtórzenia i wołał:
Po upływie kilku dni znów dostałem wezwanie do stawienia się w urzędzie gminy w sprawie wojskowej. Pamiętam, że była to niedziela, cały urząd gminy tam pracował, i jeszcze kilku nieznajomych Niemców, ale w cywilu. Podchodzę do pracownika urzędu, Kowalskiego, którego znałem, i proszę go, czy mogę rozmawiać z panem Amtskommissarem. On mi wskazał pokój, w którym urzędował ów pan wójt. Pukam, on prosi: "Rein", wchodzę, pozdrawiam: "Guten Tag", on: "Heil Hitler". Pyta, co ja sobie życzę. Daję mu to wezwanie. Mówi, że to jest deklaracja do wojska, chodzi o podpisanie, czyli rejestrację i będę niemieckim żołnierzem. Ja od razu mu odpowiadam: "Nie", on strasznie się zdenerwował, rzucił o stół okulary, które się rozprysły. Podszedł do mnie, chwycił za kołnierz, otworzył drzwi i wypchnął do salki, gdzie odbywała się ta wielka święta rejestracja. Było tam może ze dwudziestu Polaków, przerażonych na ten widok. Amtskomisarz doprowadza mnie tu właśnie, do pana Kowalskiego, daje mu wezwanie: "Proszę pisać, iż Polakiem zostanie i jego miejsce jest w Stutthofie ". [...] Ciągle próbowano do nas, Polaków, podchodzić, abyśmy przyjęli tę trzecią listę, ale państwo Schwonke [u których pracowałem] nigdy nie mówili na ten temat nic przykrego. Pewnego wieczora, gdy robiłem kwasy do chleba, przyszedł szef no i po parę głębszych. Wszedł tak na wesoło, podszedł do mnie, co mnie zdziwiło, poklepał po ramieniu jak swego konika i powiada: "Podoba mi się twoja postawa, jesteś rzetelnym pracownikiem, ale i wartościowym człowiekiem. Jako Polak, jakim się rodziłeś, takim zostałeś, nie podobają mi się dwulicowcy". [...] znów wezwanie, stawiennictwo obowiązkowe do Kościerzyny, dworzec, piąta rano, 14 sierpnia 1942. Była nas grupa Polaków, około 70 osób do pociągu przez Gdańsk. W Gdyni dołączyła druga grupa i w godzinach wieczornych byliśmy w Berlinie. Tak że na drugi dzień było nas w tym obozie, takim przejściowym, około 400 osób: z Bydgoszczy, Torunia, Starogardu, Chojnic, prawie z całego Pomorza. Tam byliśmy trzy dni, drugiego dnia była zbiórka, imiennie sprawdzali i później uświadamiali, kto jest obywatelem niemieckim. O ile taki jest, to proszę wstąpić, a kto chce przyjąć, proszę, ma szansę to uczynić. Wystąpiło tylko dwoje ludzi. Nazajutrz była znów zbiórka, policzyli i po dwóch godzinach stania nadjechały samochody i zawiozły na dworzec. Tam załadowali nas do wagonów towarowych i ruszyliśmy w nieznane [na roboty do Francji]. Wilcze Błota [5] Ks. Franciszek J. Wołoszyk: Lasy zaczęły napełniać się uciekinierami. Do ściganych od pierwszych dni wojny doszli teraz dezerterzy z robót przymusowych i eingedeutsche, powołani do wojska. Podchodziliśmy do wzywanych do wojska, jak również do Polaków w mundurach niemieckich na urlopie, z propozycją ucieczki do lasów w szeregi partyzantów. Zresztą, wielu z nich było niewinnych- Rodzice podpisali- a dzieci dorósłszy, musiały ponosić konsekwencje i wysługiwać się za dodatkowe przydziały żywności, za masło i biały chleb. Okolice Konarzyn [15] Helena Sosnowska (z domu Paszylk): W czasie wojny byliśmy jedyną rodziną w Starych Polaszkach, która nie podpisała listy niemieckiej [trzecie] grupy], MÓJ tata był taki "przeciwny''. Umiał po niemiecku, na terenach niemieckich się urodził, ale żeby podpisać, to nie. Gdyby podpisał, to mój najstarszy brat od razu poszedłby do wojska. Wielu kolegów z tego rocznika co brat padło na froncie. Nie wywieźli nas chyba dlatego, że mój tata był z zawodu szewcem i robił w czasie wojny "korki", czyli chodaki - takie buty do pracy, które dowoził do Starogardu Gdańskiego. Miał na to od Niemców zamówienie. Robił wierzchy ze skóry, a spody z drewna - ładnie i elegancko. Niemcy sami przywozili do nas drewno, które potem tata ciął i obrabiał; miał wszystkie potrzebne do tego maszyny. Na jakiś czas wzięli go do kopania okopów nad Wisłą, ale potem znowu te korki dla Niemców robił. Tata dostawał dużo pieniędzy za te chodaki, ale nie mogliśmy nic za nie kupić. Na kartki prawie nic nie dostawaliśmy. Duże przydziały kartkowe dostawali tylko ci, którzy podpisali niemiecką listę. Nie można było w ogóle rozmawiać po polsku, tylko po niemiecku. Chodzili pod oknami i podsłuchiwali. Stare Polaszki [l9] Dominik Sosnowski: Wujek Franek, właściciel gospodarstwa w Pałubinie, przebywał od 1939 roku w niewoli w okolicy Kolonii. Na gospodarstwie pozostała m.in. jego siostra Agnieszka, która, chcąc zachować gospodarstwo, przyjęła trzecia grupę - uprzywilejowaną przez Niemców. Znając jeżyk niemiecki, dobrze radzita sobie w tych ciężkich czasach. Z gospodarstwa trzeba było odstawiać dość duży kontyngent - ziemniaki, zboże, żywiec, mleko. Miejscowi Niemcy, szczególnie sołtys Erwin Meier, często kontrolowaii stan zwierząt czy ilość mleka z udoju. Raz stal. jakeśmy z siostrą doili krowy i mleko się wylało, bo krowa kopnęła kubełek. Wydarł się, że to było umyślnie zrobione, by nic można było ustalić ilości mleka. Robiło się schwarzschlachtung (czarny ubój), woziło mąkę "partyzantom", czyli Polakom ukrywającym się przed niemieckimi oprawcami. Robiło się też wino i pędziło wódkę, co było surowo zabronione. Ponieważ ciotka podpisała trzecią listę, uznano, że Jan, Bernasia [rodzeństwo] i ja byliśmy też eingedeutschami. Janka zabrali do wojska, a ja musiałem pójść do niemieckiej szkoły. Był to rok 1942. Po prawie trzyletniej przerwie wróciłem do nauki, ale innej, w języku niemieckim i duchu niemieckim. Po jakimś czasie przyszło do szkoły zarządzenie władz hitlerowskich, zakazujące nauki dzieciom, których rodzice nie podpisali trzeciej listy. Przekazałem to cioci i przez kilka dni pozostałem w domu. Wtedy przyszła do nas niemiecka nauczycielka, Anna Birr i namówiła ciocię, żebym dalej chodził do szkoły, chociaż ojciec nie podpisał żadnej listy. Że ona to załatwi, bo jestem bardzo dobrym uczniem i brakuje mnie w szkole. Pałubin [18] Helena Sosnowska (z domu Paszylk): Zaczęłam chodzić do niemieckiej szkoły. Nauczyłam się nie tylko mówić, ale też dobrze pisać „gotykiem" i liczyć. Nauczycielka, Niemka, pochodziła ze Starych Polaszek. Nazywała się Klara Klimek. Była przyjemna, nikogo nie prześladowała, nie mówiła o polityce. Potem był taki okres, że polskim dzieciom nie wolno było chodzić do szkoły. To znaczy te polskie dzieci, których rodzice podpisali niemiecka listę, mogły nadal chodzić, tylko ja i moje rodzeństwo nie. Musiałam codziennie iść do Wilczych Błot krowy paść, do niemieckich gospodarzy'. Siedziałam tam sama cały czas i uważałam na stadu krów. Dla mnie to było jak kara. Chodziłam tam cale lato i nie dostawałam ani grosza, ani nic do jedzenia. Na obiad musiałam chodzić do domu i z powrotem na łąki. Stare Polaszki [19] Niemiecka kronika szkolna w Chwarznie: Nowy rok szkolny zaczął się 17 sierpnia [1942]. Do szkoły przyjęto 9 dzieci, tak że liczba uczniów w nowym roku szkolnym wyniosła 22. Z biegiem czasu i skutkiem napływu kilku niemieckich właścicieli, którzy zostali osadzeni w gospodarstwach intryganckich Polaków, podniosła się liczba uczniów do 32. 11 września zaczęły się wakacje jesienne. Trwały one do 28 października, a dlatego tak ustalono, zęby dzieci mogły pomóc rodzicom przy zbiorze roślin okopowych. 1 października przywódca naszych miejscowych rolników, Hermann Schwarz, został zastrzelony przez bandytów podczas nocnego patrolu. Szef policji Domroese ze Starej Kiszewy został ciężko ranny. Bandytom udało się uciec. Chwarzno, jesień 1942 [23] Ks. Franciszek J. Wołoszyk: Propagandę ulotkową poparliśmy jednocześnie wyprawami partyzanckimi. Na pierwszy ogień poszedł sołtys (Buergermeister) w Nowej Kiszewie w powiecie kościerskim, który szeroko głosił, iż z chwilą śmierci gen. Sikorskiego Polakom już nic więcej nie pozostało, jak zgodzić się na obecny stan rzeczy, czyli przyjąć nowy rozbiór Polski, wymazanie jej na zawsze z mapy świata i życie na wieki w niewoli. [...] Zbliżywszy się do zabudowań Niemca, dałem ostatnie krótkie rozkazy i przypomnienie szeptem ustalonego planu działania. W mieszkaniu paliło się światło. Była godzina dziewiąta. Kapitan "Mołojec" (Krzemiński) w niemieckim mundurze i jego zastępca "Australijczyk" w angielskim; w piątkę wpadli do chałupy, uzbrojeni w krótką broń palną. Drugą piątką uzbrojoną w karabiny obstawiłem zabudowania. Należało bowiem pilnować, by nikt nie uciekł z budynków celem zaalarmowania policji, ani nic dopuścić nikogo z zewnątrz do zabudowań. W taki sposób piątka operująca wewnątrz mieszkania była zabezpieczona i swobodna w działaniu. Wpadłszy do środka nasi żołnierze postawili całą rodzinę pod Ścianą izby; jeden trzymał ich pod bronią, a reszta przeprowadzała rewizję. Na wstępie kapitan "Mołojec" wygłosił takie mniej więcej przemówienie po niemiecku: - Proszę nie próbować uciekać ani stawiać oporu, by nas nie zmusić do użycia broni. Nie przyszliśmy was mordować ani krzywdzić, lecz upomnieć. Wiemy o tym, że jesteście zawziętymi wrogami Polaków; ostrzegamy przeto, że o ile będziecie nadal prześladować naszych braci jak dotychczas- wówczas będzie wydany na was wyrok śmierci. Posiadamy wielką siłę w lasach; nawet wielu Niemców jest w naszych partyzanckich szeregach. Jest już widoczne, że Hitler wojnę przegra i zgubi cały naród niemiecki, a tu wkrótce Polska powróci. A teraz, po naszym odejściu, nic wolno do godziny ósmej rano wychodzić z mieszkania- ani wcześniej zgłosić na policję naszej rewizji. Zabieramy wam tylko to, co jest potrzebne dla naszego wojska, jak broń, radio, pieniądze, rowery, coś z żywności i z odzieży męskiej na zimę... Nastraszony Niemiec przyrzekł pokornie spełnić wszystkie nasze życzenia. Następnego dnia wrzało w okolicy. Jak na skrzydłach leciała w świat wieść o napadzie partyzantów z lasów. Z dniem każdym wyolbrzymiona. [15] Stanisław Koliński: Wezwali do szkoły - trzeba było podpisać trzecią volkslistę. Ojciec, mając małe dzieci, nie zdecydował się na odmowę; nie wiedział zresztą, że to grozi mi wojskiem. Balsie. Sprawdzali nasze pochodzenie, jak jesteśmy ubrani, jak wyglądamy - kolejno cala rodzina przechodziła przez komisję. Nie wszystkich brali. Niektórzy odmawiali, czasem wprost za jedno słowo wywożeni byli do obozu, do Stutthofu. Wzięli mnie do Wehrmachtu w maju 1944. Miałem siedemnaście lat. W Starogardzie Gdańskim zebrali mnóstwo ludzi z całego Pomorza. Jechaliśmy na zachód "berlińską" trasą kolejową. W Chojnicach śpiewaliśmy Boże, cos Polskę i Jeszcze Polska nie zginęła. Ludzie płakali. [11] Helena Sosnowska (z domu Paszylk): Miejscowi Niemcy nie traktowali nas źle w czasie wojny. Moja siostra pracowała u rodziny Schmidtów, którzy mieli duży majątek w Starych Polaszkach, jezioro, las. To byli starsi ludzie, bogaci, ale bardzo skromni. Siostra pracowała u nich calutki dzień, ale tylko w domu. nie w ogrodzie czy w polu. Miała dużo pracy, bo w tym domu było ze dwadzieścia pokoi. Potem Niemcy zabrali siostrę do kopania okopów nad Drwęcą, ale Schmidtowie nadal płacili moim rodzicom co miesiąc za jej pracę, a potem się wystarali i dostali ją z powrotem. Jak front się zbliżał, to wszyscy Niemcy ze Starych Polaszek uciekli, tylko rodzina Schmidtów została. I dopiero potem wyjechali, a wcześniej podarowali siostrze różne cenne rzeczy. Stare Polaszki [19] Anna Narloch: Przed wojną kościół w Konarzynach już był na zewnątrz wykończony, ale w środku jeszcze było pusto, nie było podłogi, tylko piasek. Najpierw Niemcy zabierali krowy od gospodarzy i pędzili do kościoła. Drzwi i okien nie było. Wieża była, kopuła błyszczała w słońcu i krzyż ze złotej blachy. Bardzo ładny był kościół. Potem krowy wypędzili, a zaczęli wpędzać ludzi. [Przed opuszczeniem Konarzyn] Niemcy jeszcze chcieli się zemścić. Obawiali się, że Rosjanie będą ich obserwować z wieży kościelnej. Chcieli najpierw zburzyć wieżę, ale to im się nic udało, nie wybuchło. Ostrzegli wszystkich, że zburzą kościół, że mamy położyć się na ziemi, bo mogą szyby wylecieć w domu. To było 6 marca 1945. Wybuch był ogromny. Szyby z okien powylatywały. Jak ucichło, tośmy wyszli. Jedna wielka chmura dymu i kościół w gruzach. To było okropne przeżycie. Tyle wysiłku przed wojną - kwesty, zbieranie pieniędzy, prośby wysyłane po całej Polsce... Tyle wysiłku, bo ludność uboga... Tylko fundamenty z kamieni zostały. A Niemcy dokonali swego i uciekli. Zaraz wkroczyli Rosjanie. Myśleliśmy, że są naszymi przyjaciółmi, sprzymierzeńcami, że nas wybawili... Z radością wyszliśmy na ich powitanie. Tymczasem oni zaczęli chodzić po całej okolicy i kraść. Zabrali nam rower, dwa ubrania, tatowy zegarek, jeszcze inne rzeczy. Dziewczyny musiały się ukrywać, bo gwałcili. Z siostrami się chowałyśmy - miałam 19 lat, siostra 21. Dużo kobiet było zgwałconych w Konarzynach. To nie było takie wyzwolenie, o jakim się myślało. Konarzyny [21] Ks. Franciszek J. Wołoszyk: Było pogodne popołudnie, czysty dzień bez chmurki. Siedzieliśmy skryci pod gałęziami krzaczastych drzew sosnowych, na skraju lasu. Z Borów Tucholskich, po przeciwnej stronie Konarzyn, wysunęło się nagle mrowie wojska rosyjskiego. Nasze serca zabiły radością. Chyba już teraz doczekamy się wolności! [...] Pół godziny później żołnierze rosyjscy ukazali się w pobliżu na polach. I teraz dopiero opuściliśmy lasy, podchodząc z radością powitać oswobodzicieli. Obok mnie szedł "Australijczyk" i dwóch moich podoficerów. Na nasze radosne powitanie padł energiczny rozkaz po rosyjsku: "Ręce do góry! Jesteście aresztowani...!". Stanąwszy przed obliczem wyższego oficera, na pustkowiu [gospodarstwo poza wsią], w mieszkaniu sąsiada Petki, wyraziłem nasze zdziwienie z powodu aresztowania, prosząc jednocześnie o pozwolenie na odejście do naszych domów i o pokwitowanie, że odebrano nam broń. Dowódca rosyjski, uśmiechając się pobłażliwie, napisał coś po rosyjsku na świstku papieru, wręczając mi to jako dowód odebrania broni. Konarzyny [15] Tadeusz Urbanowicz; Gdy wkraczali Sowieci, mieszkający tu nadal Niemcy zrobili sobie w naszym przedwojennym gospodarstwie w Nowych Polaszkach miejsce zbiórki. Mieli nadzieje, że nikt im niczego złego nie zrobi, postanowili nic uciekać. Pierwsza grupa Sowietów ustawiła ich w szeregu i dostali tęgie lanie; na koniec usłyszeli, że jeszcze wrócą poprawić. Pewnie to ich załamało. [12] Jadwiga Hinz (z domu Megier): Żyła tu rodzina Harthunów. Ich sąsiadami byli Polacy i ten kawaler trzymał przed wojną z Eriką Harthun. Nawet mieli dwoje dzieci. Ale się nie ożenili, bo jej rodzice się nie zgadzali. Jak zaczęła się wojna, to całą tę polską rodzinę wysiedlili do Polski centralnej, w siedleckie, a Erika tu została, ze swoją rodziną. I jak przyszli Sowieci, to oni wszyscy się otruli - stary Harthun, jego syn Willi, Erika i jej dwoje dzieci, a także ich sąsiedzi, Weiglerowie. Willi Harthun był strzelcem i miał truciznę na lisy. I tym siebie zabili. Ich ciała były porozrzucane po całym podwórzu, chyba mieli wielkie bóle. Polski pracownik, który ich potem zakopał na cmentarzu, opowiadał, że te dzieci uciekały, nie chciały umierać, ale je zmusili. Nasza sąsiadka, Niemka, żona Alberta Bartscha, też ze strachu i rozpaczy się powiesiła. Pamiętam uciekinierów z Prus Wschodnich. Co to była za strasznota, jak te biedaki uciekały. To byli Niemcy, ale to też ludzie. Raz, przed wieczorem, zajechał na moje podwórze wóz i tyle dziatków było na tym wozie, a deszcz lał. Przyszli prosić o chleb. Akurat wtedy dzięki jednemu żołnierzowi niemieckiemu zdobyłam dużo mąki i miałam chleb - każdemu mogłam dać. Wśród uciekinierów był profesor z Litwy i on za chleb położył mi na stole obrączkę. Tę obrączkę miałam potem do ślubu. Przyszło sowieckie wojsko... U nas mieszkali żołnierze z Kaukazu, pięknie śpiewali. Dopiero za nimi szła ta horda... Jak Niemcy uciekli, to ich polscy pracownicy wzięli sobie wszystko, co zdążyli. A potem przyszły sowieckie bandy - ci wszystko splądrowali. Gwałcili dziewczyny. Tu niejedna potem Ruska urodziła. Polskie chłopaki założyli biało-czerwone opaski, utworzyli milicję i bronili tych dziewczyn. Ale z drugiej strony wskazywali Sowietom stałych Niemców, którzy nie uciekli, a ci ich potem strasznie męczyli. Ja się zawsze chowałam przed Ruskimi - w piwnicy w kartoflach się utuliłam albo na strychu, albo w stodole pod słomą. Wtedy mieszkałam z kuzynką. Niemało strachu się najadłyśmy. Niespodzianie taki czort jest w izbie i się broń. Figurki Matki Boskiej, obrazy o pomoc prosiłyśmy, żeby nas ratowały, bo w co inne my już nie wierzyły. Jak weszli Sowieci, to nasi sąsiedzi Schwonkowie uciekli. Po drodze wszystko im pozabierali. Potem wrócili i znowu mieszkali u siebie. Wszystko tam już było rozkradzione. A jak coś zostało, to Schwonke przyniósł do mojej mamy, żeby przechowała. Chorował, to mój brat mu nosił krople, leczył go. Ich gospodarstwo dostał Polak, Huculak się nazywał. On im pozwolił dalej tam mieszkać, życie im dał. Schwonke pracował u mojej mamy, która wróciła na swoją ziemię. Edith wziął do siebie do pracy na gospodarstwie mój wujek, lekarz. Dopiero po jakimś czasie wyjechali do Niemiec. Nowe Polaszki [24]
[Część pierwsza: Lata 1900-1939]
|